W Birmie wylądowałem jak większość w Rangunie, ale był to tylko krótki przystanek przed pierwszym kluczowym celem mojej wyprawy – stanem Karenni, który zamieszkują przedstawiciele kilku birmańskich plemion.
Najpierw jednak musiałem znaleźć wężyk spustowy. Podczas mojej trzymiesięcznej podróży przez Indie i Birmę, miałem ze sobą duży, stary, drewniany aparat wielkoformatowy i zapas klisz w formacie 13×18 centymetra. Niestety w Indiach padł mi wężyk spustowy, który jest jedyną możliwością wyzwalania migawki w tym aparacie. Odnalazłem więc, możliwe że jedyny w kraju, fotograficzny antykwariat i przez dwa dni próbowaliśmy z właścicielem coś dopasować. Przetestowaliśmy wszystkie wężyki i okazało, się, że jedyne co działa, to patyczek do szaszłyka. Cóż… lepsze to niż nic. I za darmo 😀
Trzeciego dnia wsiadłem w nocny autobus do Loikaw i ruszyłem w drogę. Na temat klimatyzacji w birmańskich busach czytałem legendy, które niestety okazały się prawdą. Powiedzieć, że było zimno, to nic nie powiedzieć. Ubrany w polar i przykryty kocem, trząsłem się jak osika. Kierowcy również musiało być zimno, bo był w kurtce, czapce i szaliku, ale zmniejszenie chłodzenia nie przyszło mu do głowy… Efektem tej przejażdżki była choroba, która ciągnęła się za mną niemal dwa tygodnie. A pamiętajcie, że były to już początki koronawirusowej paniki, więc i ja miałem lekkie obawy. Kupiłem nawet do kontroli temperatury termometr, który miał skalę w Farencheitach, więc każdy pomiar musiałem sobie przeliczać z pomocą internetu. Równie „interesująco” było jak jechałem parę dni później z Nuangshwe do Mandalay. Nocny autobus, który miał dotrzeć na miejsce o 8 rano, przybył 6 godzin przed czasem, o 2 w nocy! Dotarłem do hotelu, ale mój pokój oczywiście nie był gotowy, więc razem z chłopakiem z obsługi, przenocowałem w recepcji, na złączonych fotelach. Dostałem za to koc, a rano gratisowe śniadanie, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że Birmańczycy są niezwykle miłą nacją.
Do Loikaw, w stanie Karenni dojechałem już zasmarkany i z bolącą głową, więc cały dzień przeleżałem w łóżku (tym bardziej, że ciężko się śpi w busie, jak się jest soplem lodu), ale w kolejnych dniach musiałem się już wziąć w garść i ruszać eksplorować okoliczne wioski. Przewodnika miałem z polecenia Sabiny z bloga Sama przez Świat i był to strzał w dziesiątkę. Chan okazał się super miłym i obdarzonym znakomitym poczuciem humoru gościem. Przez trzy dni zwiedzaliśmy na skuterze wioski plemion Kayan i Kayah.
O plemieniu Kayan przeczytacie tutaj http://jasieknowa.chart.civ.pl/album/kayan/, więc nie będę się powtarzał :). Kayah natomiast, choć nazywają się niemal identycznie, mówią zupełnie innym językiem i ich kultura jest odmienna. Kobiety noszą na nogach przedziwne „motki” z impregnowanego żywicą łyka, a w uszy wkładają ciężkie kolczyki.
Udało nam się wkręcić na Kayahskie wesele, a właściwie jego końcówkę. Po obowiązkowym poczęstunku mogłem zobaczyć ślubne wróżby. Choć chyba większość ludności plemiennej wyznaje chrześcijaństwo, to praktyki animistyczne są silnie zakorzenione i na każdym kroku widać specjalne ołtarzyki i kurze kości, które to właśnie służą do przepowiadania przyszłości. Ceremonia wyglądała tak, że ojciec któregoś z nowożeńców uśmiercił koguta, łamiąc mu kark, następnie z ciała wycięto dwie kości. Astrolog powtykał cieniutkie patyczki w małe otwory w kościach, popatrzył, pokiwał głową, po czym obwieścił, że małżonkowie będą żyć długo i szczęśliwie, wziął koguta pod pachę i odjechał na motorze. Nie wyglądało to dla mnie przekonywująco, ale dla Kayahów rytuał ma duże znaczenie.
Noclegi mieliśmy na nielegalu, u sołtysa jednej z wiosek Kayan. Oficjalnie nie można w tych wioskach się zatrzymywać, ale jego dom był na uboczu, więc w tajemnicy się tam zamelinowaliśmy. Sołtys ma 28 lat i urząd sprawuje już dziesiąty rok (!!!). Wcześniej działał w różnych fundacjach, ma też łódki nad zalewem, a w wolnych chwilach siedzi nad słownikiem kajańsko-birmańsko-angielskim i uczy się języków. Do tego, razem z żoną, genialnie gotują, więc po późna w nocy zajadaliśmy się lokalnymi przysmakami, zalewanymi miejscowym piwem Dagon.
Jak byliśmy na lokalnym targu, to sprzedawano myszy na patyku. Ponieważ lubię jeść dziwactwa, to później wpadłem na pomysł, że możemy skosztować je na kolację. Niestety nie udało się ich zdobyć, ale nasz sołtys przyniósł za to różne robaki.
Te mniejsze były jeszcze w miarę normalne, za to czegoś takiego, jak te większe, w życiu nie widziałem. Larwa długości mojej dłoni i gruba jak dwa kciuki, żyje po powierzchnią i je ziemię, z której wytrawia zapewne jakieś wartościowe rzeczy. W jej środku widać brązową glebę, którą następnie wydala, tworząc wokół siebie skorupę o kształcie kuli. Z larwy „wykluwa się” coś przypominającego chrząszcza, i jest to wielkie, wydające naprawdę głośne dźwięki. Owad w obu formach jest odrażający… Ale oczywiście zjadłem 😀
Ci co mnie znają, powiedzą, że zjem wszystko :D, ale i mnie pewne rzeczy odrzucają. Trafiliśmy w jednej z wiosek na urodziny i zostaliśmy zaproszeni. Jak to na imprezie, poczęstowano nas od razu winem z prosa i kawałkami „grillowanego” prosiaka. Ponieważ jak się nie przelewa, to nic się nie marnuje, więc na ogniu skwierczało i mięso, i skóra. Pech chciał, że mi przypadł kawałek skóry ze świńskim sutkiem… No i co robicie, wiedząc, że w gościnie się nie odmawia, a do tego uwaga wszystkich skupiona jest na tym dziwnym, brodatym turyście? Musiałem pożuć to trochę, a jak nikt nie patrzył to wyplułem.
Wspomniałem o winie z prosa. Ten niezbyt mocny trunek piją wszyscy, łącznie z małymi dziećmi. Nie wiem, czy to z tego powodu, ale Kayanowie i Kayahowie wydawali się całkiem szczęśliwi, weseli i towarzyscy. Często czytam pod zdjęciami, jakie te kobiety są biedne, ale jak je sobie przypominam, to ciągle mam przed oczami ich wyszczerzone w śmiechu i czerwone od betelu zęby. Ich dumę z tradycji i jakiś taki spokój, który od nich bił. Serio, żal było wyjeżdżać.
Dodaj komentarz