Kupowaliśmy właśnie jedzenie od obwoźnego sprzedawcy. Na kolację planowaliśmy zjeść bakso – klopsiki w rosole. Mąż składał zamówienie na ulicy, a ja byłam z synkiem w domu, brałam pieniądze dla handlarza. Wtem zatrzęsła się ziemia. Wyskoczyłam na dwór, droga pod nogami wiła się jak wąż, miejscami wybrzuszała, lub zapadała. Zewsząd dobiegały krzyki. Wepchnęłam dziecko w ramiona męża i wbiegłam do budynku, w którym został mój drugi syn i teściowa. Wszystko wokół się waliło. Przez pył w powietrzu praktycznie nic nie widziałam. Ogarnęła nas panika. Zarwał się dach, padały ściany. Jedną z nich wykorzystaliśmy jako drabinę, by wypełznąć z powrotem na ulicę. Trzęsąc się z przerażenia obserwowaliśmy jak nasz dom i cały dorobek życia, osuwają się na dno głębokiej na siedem metrów szczeliny.
28 września 2018 roku miał być szczególnym dniem dla Palu, kilkusettysięcznego miasta na indonezyjskiej wyspie Celebes. Tego dnia przypadała czterdziesta rocznica jego powstania. By uczcić tę okazję, na wybrzeżu odbywał się festyn, który uświetnić miały między innymi koncerty i pokaz międzynarodowej grupy paralotniarzy. Nikt nie przypuszczał, że za chwilę nastąpi najczarniejszy moment w historii tej młodej metropolii. Pierwszy raz ziemia zatrzęsła się około trzeciej po południu. Były to, jak się później okazało, przedwstrząsy o magnitudzie 6 w skali Richtera, które na mieszkańcach tak aktywnego sejsmicznie terenu, nie zrobiły większego wrażenia. Właściwe uderzenie przyszło o 18:02. Trzęsienie miało siłę 7.5 w skali Richtera. Zrównało z ziemią całe dzielnice w Palu i okoliczne wioski, Donggalę i Mamuju. Dziesiątki tysięcy domów przestały istnieć, grzebiąc w sobie ich mieszkańców. Zniszczeniu uległa znaczna ilość linii energetycznych, a uszkodzenie ponad pięciuset nadajników GSM sparaliżowało komunikację. Nie był to jednak koniec tragedii. Pięć minut po wstrząsach, mieszkańcy za pomocą smsów, radia i telewizji zostali poinformowani o możliwym tsunami. Ostrzegano przed falami o wysokości od pół (w Palu) do trzech metrów (w Donggali). Niedługo potem alarm został odwołany i wszyscy uznali, że niebezpieczeństwo ustąpiło. Zepsute w trzęsieniu ziemi systemy alarmowe milczały, gdy fala jednak przyszła. Świadkowie podają, że wielu uczestników festynu nawet jej nie zauważyło, dopóki nie było już za późno. Była znacznie większa niż przypuszczano. Sięgała 6-7 metrów i po uderzeniu w ląd zmiotła wszystko co miała na drodze. Woda zabrała ze sobą setki ludzi, porwała targowisko i place zabaw, zatrzymując się dopiero na wysokich budynkach 200-300 metrów od brzegu.
Trzęsienie ziemi przyszło o osiemnastej. Na dworze zapadał zmrok. W najbliższej okolicy uratowało się może 20 osób. Staliśmy ściśnięci na fragmencie drogi, którą żywioł oszczędził. Dookoła waliły się budynki, niektóre, jak nasz dom, znikały w rozstępach ziemi, jakby nigdy ich nie było. Baliśmy się ruszyć, nic już nie przypominało naszej dzielnicy. Przepadły meczety, sklepy, drogi, sąsiedzi, został tylko gruz i pył. Wstrząsy momentalnie powaliły słupy energetyczne i bardzo szybko otoczyła nas ciemność. Bojąc się ruszyć staliśmy w mroku, godzina za godziną. Naszym wybawieniem okazały się pożary, które zaczęły trawić część ruin. W migotliwym blasku płomieni mogliśmy odnaleźć bezpieczne przejście i uciec z tego piekła.
Do Palu trafiłem przypadkiem. Byłem na północy wyspy, w Gorontalo. Badałem tam możliwość dostania się do zamieszkującego okoliczne góry półdzikiego plemienia Polahi. Podczas jednej z wizyt w lokalnej jadłodajni poznałem Zainala. Opowiedział mi o miejscu, z którego pochodzi i zaproponował, bym pojechał z nim do jego rodzinnego domu, do Palu. Ciekaw obrazu miasta po katastrofie, przyjąłem zaproszenie. Indonezyjczycy należą do najbardziej gościnnych ludzi, jakich znam, więc przez kilka dni mój umysł był bombardowany kompletnie skrajnymi emocjami. Z jednej strony ciepło i życzliwość całej, bardzo licznej rodziny, z drugiej zaś obraz wciąż świeżej tragedii. Od rana do wieczora Zainal woził mnie po rumowiskach, obozach dla uchodźców i cmentarzach, a wieczorami jego mama przygotowywała mi aromatyczną, wspaniale przyprawioną, siedmiodaniową kolację i szczęśliwa patrzyła, jak ochoczo ją zjadam. To tu poznałem siostrę Zainala, Rahit, jej męża Nandara i dwójkę rozbrykanych synów; Abiego i Andrę. Cała rodzina cudem uratowała się z trzęsienia ziemi, które doszczętnie zniszczyło ich dzielnicę. Ostatniego dnia mojej wizyty Rahit zgodziła się podzielić swoją historią.
Uciekaliśmy z ruin na wyżej położone tereny. Baliśmy się kolejnych wstrząsów, a przede wszystkim fali tsunami. Cała nasza dzielnica zapadła się ponad dwa metry, po ciemku wpełzliśmy na skarpę, która wcześniej była na tym samym poziomie. Nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić, byliśmy przerażeni i zmęczeni. Nie działały telefony, nie było możliwości skontaktowania się z najbliższymi. Grupą uratowanych znaleźliśmy boisko do siatkówki i tam spędziliśmy noc. Następnego dnia odnalazł nas mój brat, który do końca wierzył, że się uratowaliśmy.
Gdy Zainal dowiedział się o katastrofie, bez namysłu wsiadł na skuter i ruszył do Palu. Jechał dobę, praktycznie bez przerwy. Miejscami droga była kompletnie zniszczona, ale udawało mu się przedostać. Gdy dojechał i upewnił się, że jego rodzina jest bezpieczna, zajął się pomocą poszkodowanym. Miasto Makassar ofiarowało zapasy jedzenia i niezbędne rzeczy, ale wiele dróg było nieprzejezdnych. Znów wsiadł na skuter i całymi dniami woził towary tam, gdzie nie mogły dotrzeć samochody. W pomoc zaangażowało się też wiele krajów na całym świecie. W obozach dla uchodźców stały namioty z flagami Australii, Turcji, czy Egiptu. Również Unia Europejska przekazała 1.5 milion euro na pomoc humanitarną.
Trzy dni po trzęsieniu ziemi mąż wrócił na ruiny naszego domu. Udało mu się zejść do szczeliny i przez wybite okno wejść do pokoju swojej matki na piętrze. Teściowa trzymała tam torebkę z pieniędzmi na rachunki. To była jedyna rzecz, którą udało nam się odzyskać. Parter zalany był już wodą, która niedługo później wypełniła całą dziurę, podobnie jak wszystkie inne rozpadliny. Całe szczęście, że mogliśmy zamieszkać u rodziców i mamy rodzinę, która nam pomaga. Inaczej skończylibyśmy w obozie dla uchodźców.
Jeszcze przez wiele miesięcy ludzie przychodzili na rumowiska, najpierw próbując odnaleźć bliskich, potem odzyskać jak najwięcej dobytku. Ponad 70000 budynków zostało zniszczonych lub uszkodzonych, w tym 3000 szkół. Licznik ofiar zatrzymał się na liczbie 4340. Ciał było tak dużo, że miasto zdecydowało się kopać masowe groby. Największy mógł pomieścić nawet 1000 ofiar. Wielu zmarłych zabrała woda, lub zostali na zawsze pogrzebani pod gruzami.
Tragedia w Palu, choć wstrząsająca, nie jest dla mieszkańców tych malowniczych wysp niczym nowym. Indonezja w całości leży na obszarze pacyficznego pierścienia ognia. To niezwykle aktywny tektonicznie, długi na 40 tysięcy kilometrów pas, okalający Ocean Spokojny. 90% trzęsień ziemi występuje właśnie na obszarze pierścienia. Jakby tego było mało, to znajdziemy tam też 452 wulkany, z czego aż 127 aktywnych znajduje się właśnie w Indonezji. W zeszłym roku odnotowano tam 15 erupcji i aż 11500 trzęsień ziemi!
Nigdy nie odważyłam się wrócić na miejsce trzęsienia ziemi. Wiem, że pod gruzami leżą dwie trzecie moich sąsiadów, ludzi z którymi się przyjaźniłam, których spotykałam w sklepie i meczecie. Ich ciała na zawsze pozostaną w tej ziemi.