*artykuł opublikowany w czasopiśmie National Geographic Traveler, listopad 2017*
O tym, że tu przyjeżdżam wiedzą tylko żona i rodzice. Moi znajomi, współpracownicy, a nawet dalsza rodzina by tego nie zrozumieli – Hiram lekko zawstydzony spuszcza wzrok, przykrywając oczy długimi, doklejonymi rzęsami. Na co dzień mieszka w Bengaluru, mieście zwanym indyjską doliną krzemową, gdzie jest inżynierem lądowym. Każdego roku, na początku Meenam, ósmego miesiąca solarnego kalendarza używanego na południu Indii, bierze urlop i przemierza przeszło 600 kilometrów do małej wioski, położonej na południu Indii.
Kraj dziwów
Indie to kraj dziwów, potrafiący zaskakiwać zachodniego gościa na każdym kroku. Są w nim jednak miejsca i obyczaje, które swą niezwykłością przekraczają nawet indyjskie standardy. Bez wątpienia obchodzony w świątyni Kottankulangara Devi w stanie Kerala festiwal Chamayavilakku mieści się w tej kategorii. Co roku do tej niewielkiej świątyni zjeżdżają tysiące wiernych, by oddać hołd bogini Bhagavathi, uważanej za inkarnację wojowniczej Durgi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mężczyźni przebierają się z tej okazji w damskie stroje i do świątyni udają się w eleganckim sari i pełnym makijażu.
Świątynia leży w Kerali, najbardziej wysuniętym na południe stanie Indii. Ten tropikalny rejon może się pochwalić najniższym stopniem analfabetyzmu w kraju (17%) a także wysokim poziomem oświaty i służby zdrowia. Turystów przyciągają plaże i malownicze rozlewiska. Najciekawsze jednak, moim zdaniem, są tutejsze festiwale – radosne święta plonów, parady słoni, wyścigi łodzi i oczywiście pełne mistycyzmu obrzędy religijne. Jest ich bez liku. Nie na darmo o Kerali mówi się, że to „God’s own country”, kraj który bogowie umiłowali i są w nim, niemal na wyciągnięcie ręki.
Genezę święta wyjawia legenda. Dawno temu pastuszkowie znaleźli w okolicy kokos, który postanowili rozbić leżącym nieopodal kamienień. Gdy na skutek uderzeń kamień zaczął krwawić, przerażeni młodzieńcy pobiegli w te pędy do astrologów. Ci orzekli, że jest to ewidentny znak bogów i oto objawiła się sama bogini Bhagavathi. Wierni szybko zaczęli składać w miejscu zdarzenia ofiary, zwane Pudźa. W owych czasach rytuał ten był zarezerwowany tylko dla kobiet,
więc pasterze i okoliczni mężczyźni przebrali się w damskie stroje, by też móc w nim uczestniczyć. To poświęcenie spodobało się bogini i zwyczaj trwa po dziś dzień.
Krowa na kółkach
Święto zaczyna się typowo, podobnie jak wiele innych festiwali na południu Indii. Mieszkańcy okolicznych wiosek budują wielkie, kolorowe wozy w kształcie krowy, wypełnione figurami bogów i przystrojone girlandami, kwiatami, rysunkami, cekinami, brokatem i co tam jeszcze wpadnie w ręce. Przy akompaniamencie bębnów mężczyźni chwytają za liny przytroczone do wozów i z wysiłkiem wprawiają je w ruch. Wozy są duże i masywne, wioski prześcigają się w tym, kto zbuduje większy i piękniejszy pojazd. Żeby ruszyć je z miejsca potrzeba kilkunastu krzepkich osób. Gdy się to w końcu udaje, barwna i roztańczona procesja przemierza główną ulicę wioski. Dookoła przechadzają się sprzedawcy jedzenia, kuglarze i żebracy. Co jakiś czas przemaszeruje odświętnie przystrojony słoń. Uczestnicy ukradkiem pociągają z butelek kallu, alkohol pędzony z kokosa. Wszystko przebiega w radosnej, swobodnej atmosferze. Gdy parada wraca do świątyni, dla wielu
jej uczestników to koniec świętowania. Nie chcą uczestniczyć w dalszych obchodach, niejednokrotnie uważając ich uczestników za zboczeńców i wariatów.
Prawdziwa wiara i sztuczne piersi
Gdy parada wozów jeszcze trwa, na poboczu drogi, skryte za parawanami, otwierają się salony piękności. Stoły zastawione szminkami, pudrami i tuszami. Obok skrzy się biżuteria. Na ścianie w równej linii wiszą peruki. Za kolejnym parawanem kryje się bogata garderoba – od zwykłych sari, poprzez elegancko zdobione, po te ślubne i balowe. Młodsi chłopcy, którzy tłumnie przybywają na święto z rodzicami, mogą wybrać coś bardziej współczesnego; sukienkę lub koszulkę. Makijażysta sprawnym ruchem nakłada podkład i kolejne warstwy makijażu. Oczy, usta, róż na policzkach. Przykleja też błyszczące bidi, popularną ozdobę na czoło. Potem zostaje już tylko włożyć sztuczne piersi i przyodziać wybraną kreację oraz kwietne łańcuchy. Transformacja trwa około godziny, a jej efekt jest niesamowity. Choć zazwyczaj nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z mężczyzną, to jednak staranność makijażu i rozmach kostiumów robią wielkie wrażenie. Teraz zostaje już tylko pamiątkowe zdjęcie w jednym z prowizorycznych studiów foto i można ruszać do świątyni. Sama ceremonia odbywa się po zmroku. Wierni, uzbrojeni w pięcioramienne świeczniki, obchodzą kilkukrotnie świątynię i składając ofiary z jedzenia oraz oliwy. W marszu towarzyszą im błyski
fleszy i oka kamer. Niektórzy są wyraźnie speszeni, przemykają pospiesznie ze spuszczonym wzrokiem, potykają się o poły sari, a pot przebija przez grubą warstwę pudru. Inni, roześmiani, ochoczo pozują do zdjęć i przechadzają się po okolicy kołysząc biodrami. Miejscowi mówią, że to geje lub transwestyci. Prawdą jest, że festiwal jest także ich nieoficjalnym świętem. Indie są krajem bardzo nietolerancyjnym wobec mniejszości seksualnych, a za stosunki homoseksualne grozi
grzywna i nawet 10 lat więzienia. Tutaj przedstawiciele okolicznych środowisk LGBT mogą z mniejszą obawą nawiązać znajomości lub po prostu poparadować w damskich ciuchach. Jest ich tu jednak tylko garstka. Dla znakomitej większości Chamayavilakku jest przeżyciem głęboko religijnym, okazją do odpuszczenia grzechów, proszenia boginię o łaskę oraz pomyślność.
Gdy nasz autobus dojeżdża do pobliskiego Kollam, gdzie zarówno ja, jak i Hiram mamy swoje hotele, jest już dobrze po zachodzie słońca. – Mógłbyś mnie trochę odprowadzić? – pyta mój towarzysz – boję się iść sam w tym stroju przez miasto. A i kierowcy ryksz nie należą do najbardziej tolerancyjnych. Co roku jestem wyzywany, czasem poleci też w moim kierunku jakiś kamień.
No i poszliśmy przez opustoszałe ulice stanowiąc zaiste niezwykły widok: biały i hindus przebrany za kobietę.